Po północy

PostDamian P. | 06 Lis 2018, 07:38

Czasem otwieram okno, ale przeważnie ograniczam się do nosa przytkniętego do szyby. Czasem tylko zerkam, czasem chwytam lornetkę z półki i lustruję Miecz i Pas, niekiedy unosząc głowę na wciśnięte pod dach Hiady i Plejady. Niebo powoli zatacza koło i co noc, nad ranem, widuję już Oriona, gdy o czwartej wędruje ponad starą oborą i świerkami.

Poniższy opis to zlepek spojrzeń w niebo w końcówce września i w październiku. Notatki powinny być mniej więcej ułożone chronologicznie i obejmują przeciąg ponad czterech tygodni. Nie zamieściłem wszystkich opisów, niestety i tak wyszedł dość długi tekst. Co więcej, nie ma tu nowości, typowych wyliczanek i nie ma świeżego „deesowego” powiewu, lecz udeptywanie utartych ścieżek, tych najbardziej ruchliwych, zatłoczonych i jasno oświetlonych miejsc, a większość z obiektów to rzeczy przejedzone, nudne i znane, które łapałem będąc pod wpływem obserwacyjnego głodu.

* * *

25 Września. Obudziłem się o pierwszej i poczłapałem do łazienki, a kiedy wróciłem do pokoju, odsłoniłem oświetlone firanki i ujrzałem pędzący po niebie Księżyc. Chmury mijały go, wielkie oko kanibala, spoglądającego na ofiarę przez dziurkę od klucza.

* * *

Na niebie nie ma dziś Księżyca. Skryty za chmurami ma swoje sprawy, jak dobry znajomy, który pracował z nami przez kilka dni i w końcu zabrano go w inne miejsce, niemniej bliskie. Jeśli poczekam trochę, z pewnością którejś nocy ujrzę gwiazdy za oknem, Orion zdobić będzie poranne jesienne niebo, jak co roku, by co noc zjawiać się coraz wcześniej, aż w końcu wisiał będzie nad oborą i świerkami w zimowy wieczór, i dalej, ponad południowymi polami.

* * *

Kolejna noc i kolejne spotkanie z Księżycem. Tym razem jednak coś mnie zaniepokoiło, bowiem wydaje się on wisieć nadzwyczaj wysoko. Ale może to złudzenie, albo pewnego rodzaju zmyłka powstała na wskutek jeszcze zaspanego umysłu. Po lewej, do południka zbliża się Orion. Gdyby ktoś zechciał, mógłby poczynić już obserwacje tego myśliwego. Oczywiście wtedy, gdy to jaskrawe niczym wypolerowana kość oko zniknęłoby z nieboskłonu, bowiem łysol zakłóca widoki gwiezdne od zarania dziejów. Nie robi tego nawet z żadną krępacją, czy wstydem, ale zdaje się tłumić gwiazdy swym blaskiem, jak pracownik z bardzo długim stażem, który wykonuję swoje sprawy już automatycznie. Ale dziś świeci tak, iż jestem niemal przekonany, że gdybym wpatrywał się weń bardzo długi czas, wystarczający czas, ujrzałbym przemykającą przed jego tarczą ciemną sylwetkę. To ten Księżyc, który widział wiedźmę na miotle.

* * *

Lato ustąpiło jesieni, liście spadać poczęły i wirować w tańcu na skinienie każdego podmuchu wiatru. Wyjrzałem tylko na chwilę odsłoniwszy firankę, podobnie jak Księżyc wyjrzał w tym samym momencie poprzez chmury, które przetaczały się z zachodu na wschód, chmury, jakie spodziewałbym się ujrzeć nad jakim zamczyskiem albo starą chatą w lesie. Narzuciwszy na siebie kołdrę opatuliłem się szczelnie i zasiadłem do biurka.

* * *

Znów mam to uczucie. To, że Księżyc jest zbyt wysoko. Ale być może wynika to z faktu, że od jakiegoś czasu po prostu nie obserwuję zbyt często. Ale ten Orion. To znów próbuję powrócić.

* * *

Ruszyłem poprzez ciemność, która wchłaniała mnie z każdym krokiem, noc obejmowała mnie lodowatymi dłońmi. Właściwie to nie wiedziałem dokąd idę, szedłem na przód, jak mi się zdawało ku zachodniemu południu. Prowadził mnie Orion, więc kierunek musiał być względnie dobry.

* * *

Księżyc jest już za Orionem. Połyskujące oko w ciemności. Przywitałem się z nim mimochodem, lecz tak naprawdę chodziło mi o Oriona. Jeżeli pogoda się utrzyma, za kilka dni będę oglądał go w bezksiężycową noc.

* * *

Szedłem drogą na południowy zachód. Dwa ujeżdżone ślady wspinały się ku górze. Po mojej lewej wisiał Mars, teraz najjaśniejszy punkt na niebie, po prawej, w miejscu, gdzie nie tak dawno zaszło Słońce, rozciągała się wielka pomarańczowa kopuła, wtłaczana przez szafirowy ocean.

* * *

Nie dostrzegłem dziś Księżyca na niebie. Niebo zasłonięte jest szczelnie szaro stalową powłoką chmur i nawet gdybym wiedział, gdzie się wówczas znajduję srebrny glob, pewno nie ujrzałbym jego śladu, ni żadnego rozjaśnienia w miejscu, gdzie mógł teraz być. Przypuszczam jednak – biorąc pod uwagę dwa dni wstecz, kiedy to wisiał nad Orionem i trochę w lewo – że byłby teraz poza zasięgiem okna, nie zakładając jego otwierania. Może był w Jednorożcu. Może to były Bliźnięta. Ale on gdzieś tam jest i mimo ukrycia, wciąż się kurczy. Teraz, kiedy nadejdzie bardzo przejrzyste niebo, postaram się dołożyć wszelkich starań, aby wyruszyć na obserwacje.

* * *

Droga znikała w ciemności i pięła się lekko pod górę, na południowy zachód. Zostawiwszy za sobą dolinę i światła domu, szedłem dwoma śladami, które wyrastały z mroku. Po lewej miasto, wysoka na wiele stopni poświata, jednakże samych źródeł niewiele, bo większą część zasłaniały drzewa. W oddali, po prawej, latarnie innej wioski.
Miałem ze sobą lornetkę, toteż kiedy dotarłem do osamotnionych krzyżówek polnych, przywołując, jak zawsze w tym miejscu, wspomnienie z dzieciństwa, przyłożyłem ją do oczu i skierowałem na gwiazdę Altair. Miałem wówczas cztery, może pięć lat; kręcę się gdzieś w sieni, a mama stoi na drabinie, u wejścia na strych, gdzie z otworu zionie ciemność przechowująca piętrzące się, niebotyczne stosy i wzgórza łachmanów, niczym złoża ludzkich skór przesiąkniętych wspomnieniami pokoleń i mówi: Nie waż się iść na krzyżówki! Tam jest czarownica i zobaczysz, porwie cię...
Obok Alfy Orła, po prawo, była inna gwiazda, słabsza, dalej natknąłem się na ciemne plamy. Tło gwiezdne było aż nadto wyraźne, by dostrzec czające się tam mgławice, czarne, przysłaniające gwiazdy. Opuściłem lornetkę i zobaczyłem wysoko w górze Wieszak. Obok była Strzała. Podniosłem Nikona i powiększyłem Wieszak dziesięć razy; tańcował w takt drżenia rąk. Skręciłem na wschód w kierunku Liska i trzymając się jasnych boi nawigacyjnych Strzały natknąłem się na M71. Słaby ślad, mętny i szary, lecz wyraźny. Messier 27 była tym razem bezkształtną plamą i tylko chwilami wizualizowałem sobie jej prostokątne kontury, które jeśli były, zamazywały się teraz od drgań. Skierowałem lornetkę na jasną chmurę na niebie i zobaczyłem gromadę M11, będącą wciąż na swoim miejscu, odkąd widziałem ją tysiąc lat temu. Chcąc sprawdzić, czy widać jakieś obiekty w Strzelcu, odnalazłem Saturna. Maleńki, żółty, lecz owalny. Latający spodek, unoszący się daleko stąd nad ziemią. Natknąłem się nisko na wielką chmurę gwiezdną M24. Było tam coś jeszcze, coś co mogło być duchami poległych Barnardów. Wyżej, niewielka świetlista mgławica, może M17. Ponad nią i po prawo – M16. Subtelna polana słabego światła, nieco dalej na północny zachód, będąca prawdopodobnie śladem mgławicy NGC 6604, zdawała się to niejako potwierdzać. Saturn. Odnalazłem M22, jasną, okazałą, lekceważącą mętny szlam nad horyzontem. W jednym polu widzenia, ustawione na przeciwległych krawędziach, były M22 i Saturn. Próbowałem odnaleźć M80, lecz moje wysiłki spełzły na niczym, niemniej odniosłem chwilami wrażenie, jakby jakiś cień ukazał się na dłuższą chwilę, zaczekał odrobinę czasu bym się upewnił i znikł, by już się więcej nie pojawić. Nie upewniłem się. Odległa latarnia, której blask od czasu do czasu podświetlał kadr od dołu, nie pomagała. Teraz zobaczyłem jeszcze niżej, po prawo od Saturna, wypraną mgławicę Laguna, a tuż obok subtelne ślady mgławicy Koniczyna i gromady M21. Kilka stopni pod Laguną rosły drzewa.

Odnalazłszy jeszcze mimochodem gromadę M25, porzuciłem znikającego w mętnej toni sennego Strzelca. Ramię Drogi Mlecznej wysoko w górze obwieszało się coraz ciężej, nabierając z każdą minutą kształtów i wrażenia pojawiającej się coraz wyraźniej fotografii, wywoływanej starą metodą w ciemni. Ruszyłem w drogę powrotną, zostawiając za sobą krzyżówki polne, tyleż mroczne, co osobliwie kojące, jak cztery ściany wychodka, dzięki którym jest możliwe osiągnięcie całkowitego rozluźnienia i spokoju. Zostawiłem też czającą się gdzieś tam, w najgłębszych zakamarkach mego umysłu, wiedźmę.

Przede mną wisiały pionowo Melotte 20, wyżej Gromada Podwójna i nad nią wielkie W Kasjopei. Niezbyt wysoko i trochę po prawo tłoczyły się Plejady, niewyraźne i przyćmione. Nisko i po lewo Woźnica, w której przebijał się słabo Harrington 4. Szedłem teraz z górki nasłuchując poszczekiwania psa, od czasu do czasu szumu pędzących daleko po szosie samochodów i ocierania się o siebie nogawek moich amerykańskich spodni wojskowych, które podarował mi brat, sprawiających wrażenie zbyt szerokich, ale podobno takie mają być – jak mnie zapewniał.

W dolinie widać było światła sąsiednich domów. Małe żółte kwadraciki tu i ówdzie, przedzielone czasem na pół. Światło nad nimi wydawało się jakby rozproszone, podobnie jak oświetlony czasem bywa pył. Zastanawiałem się, czy może jest lekka mgła.
Docierałem prawie do miejsca, gdzie była dróżka w lewo, na łąkę obok mojego podwórka, kiedy po plecach i karku przebiegło mi stado mrówek, a serce zabiło żywiej. Zobaczyłem po prawej stronie drogi ciemną plamę, ledwie ciemniejszą na tle ciemności, zupełnie jak jeden z tych Barnardów. Przez ułamek sekundy myślałem, że to pies, potem, że może kot, a potem, że to nie kot, ale może jednak pies. Ale nie było to nic. Po prostu ciemna plama. Minąłem ją niepewnie, przyczajoną na poboczu i milczącą, ukradkiem zerkając, czy aby nie zechce mnie zaatakować, skręciłem na dróżkę, która była dwoma ujeżdżonymi śladami w trawie, a mrówki opuściły mój garb i pierzchły w mrok. Na jednym z sąsiednich podwórek zapaliło się potwornie jasne światło. Szedłem łąką spoglądając na niebo. Gromada w Perseuszu zbladła, spłoszona owym światłem, jak ślimak, który po cierpliwym oczekiwaniu ukazał się w pełnej krasie i nagle przestraszony chowa rogi i zbiera manatki w głąb swej złotej spirali. Wszelkie światło dla gwiazd, co niesie niepokój, jak człowiek wśród dzikich zwierząt.
Skręciłem w lewo na kolejną drogę i chwilę późnej na moje podwórko. Przed wejściem do domu rzuciłem krótkie spojrzenie na Wegę.

* * *

Byłem niemal pewny, że tym razem go nie będzie, że będą chmury i zobaczę tylko matową pomrokę bez jako takiego koloru. Ale on tam był. Wisiał w tym samym niemal miejscu, na południu. Patrzyłem o tej samej porze, jak co rano, więc musiał przesunąć się nieznacznie na zachód. Od kilku dni mam tę przyjemność go widzieć rankiem wiszącego nad oborą, dostojnego i milczącego. Jednak nie wiem, czy to milczy jego duma, czy może niesie on jakieś potworne wieści. Aby się tego dowiedzieć, lub chociażby spróbować to dojrzeć, musiałbym zobaczyć z bliska jego twarz. Ale on nie ma twarzy. Nie ma nawet czaszki. Jest jak uformowany z drutu pies, bez duszy, krwi i fizycznej tkanki. Trochę jak dzieło programisty. Wytyczony i pozostawiony na miliony lat, ku ludzkiej zadumie. Oto znów zaszczyca swą obecnością tło nad moim podwórkiem, bym ponownie mógł go obserwować z uroczystym ceremoniałem.

* * *

Byłem przekonany o tym, że znów zastanę go za oknem, jak to miało miejsce codziennie od dobrych kilku dni, może tygodnia, a może nawet dłużej. Ale ku mojemu zaskoczeniu, gdy uchyliłem firanki kilka minut przed czwartą, nie zobaczyłem na niebie gwiazd, ino mętną, szarawą powłokę posępnych chmur. Byłem zdziwiony, bo w przeddzień sprawdzałem pogodę i miało być czysto.

* * *

Znów jest na moim podwórku. Mgławica M42, którą znam dopiero od kilku lat, prezentuje się okazale w zwykłej, małej lornetce. Bo przecież w Astronomii lornetka 10/50 jest mała, choć obrazy przez nią dawane, wcale już nie są ani małe, ani też nic im nie brak. Niektórzy mogą sądzić, że taka lornetka wcale nie jest mała, że jest średnia, i każdy ma swoje zdanie, choć ja osobiście uważam, że bardziej pasowałoby to do ludzi nieobserwujących. Ale wtedy można by uznać, że dla nich lornetka taka nie jest ani mała, ani średnia, a po prostu normalna lornetka; standardowa, choć zdarzałyby się osoby, które mówiłyby – duża.

* * *

17.27. Rozpalona, pomarańczowożółta kula ognia niemal dotyka krawędzi pola na wzgórku, tuż obok małego lasku. Świerki i brzozy kołyszą się jakby do snu, w te i wewte. Później zapewne zatrzymają się w bezruchu, jak cywające na płocie koguty, które przegapiły porę powrotu do kurnika.
17.28. Słońce rozsiadło się na polu. Kątem oka przypomina to trochę ognisko na skraju lasu o bardzo dziwnym i gęstym blasku, ale patrzę po chwili na wprost. Tarcza jest niemal biała, zaczyna pulsować i drżeć, jak serce na talerzu. Widzę to po raz pierwszy i zjawisko jest na tyle ciekawe, że mimo potwornego blasku patrzę wprost na kulę przez kilka sekund. Potem będę widział przez pewien czas – szczególnie przy zamkniętych oczach – karykaturę Słońca, podobną do zielono białej plamy farby, jaką mogłoby zrobić małe dziecko na białej kartce.
17.39. Podchodzę do okna jeszcze raz. Kula ognia zniknęła. Nad polem unosi się łuna różu.

* * *

Za oknem jest myśliwy. Co noc przechodzi tędy koło czwartej, jeśli tylko jest dobra pogoda.

* * *

Stał na czubku dwóch świerków, jakby jeden nie był w stanie utrzymać jego ciężaru. A gdyby tak świerki nagle runęły? Rozległby się potężny dźwięk pękania, rozłupywania i szamotaniny wśród igieł. Młody mężczyzna – to byłbym ja – ocknąłby się nagle ze snów. Otworzyłby powieki i próbowałby zrozumieć co się dzieje, choć w pierwszej chwili, jeśli wydostałby się z jakiegoś snu, mógłby próbować oszacować, gdzie się znajduję. Jednak dźwięk miotania się przywiódłby go na kwadrat okna. Zrzuca kołdrę. Podchodzi. Uchyla firanki i widzi coś niebywałego. Znajomy mu kształt i tańczące w pomroce świerki. Myśliwy potknął się i mocuje się z dwoma Entami. Zniekształcony, powichrowany, groteskowo próbuje się poskładać i wyprostować swoje kształty, jakby obawiał się, że ktoś może go zobaczyć. Hej, ludzie! Widzieliście? Toż to wielki Orion! Na Boga! Wygląda teraz jak babka, która wywróciła się wychodząc ze sklepu z torbami zakupów. Orion wypierdzielił Orła, pomyślał, próbując stłumić chichot.

Próbuję się podeprzeć drucianymi rękoma, które tylko rysują w pomroce kształt świetlistymi, migoczącymi punktami. Podnosi się, otrzepuję z igieł i wraca na miejsce obok Jednorożca, Bliźniąt i Zająca, który udaje, że nie widzi tego co się stało, w przeciwnym razie mógłby spaść nań zbyt ciężki cios maczugi. Oko Zająca łypie, ale czy widzi maleńkiego człowieka, ukrytego za skrawkiem firanki? Lustruję podwórko, ale czy zauważa to okno?

* * *

17.25. Ostatni skrawek złocistej tarczy chowa się za linią pagórka. Biegnę przez podwórko po rower i mknę drogą na południowy zachód, wspinając się pod górę, by dogonić Słońce. By zaszło jeszcze raz. Pies biegnie gdzieś za mną, ale nie odwracam się.
Docieram wyżej, mijam krzyżówki polne, chwilę później osamotniony krzyż, ale Słońca już nie ma, tylko czerwonawa opuchlizna nad odległym lasem, jakby gdzieś za nim dogasał pożar. W górze cztery białe drzazgi na niebieskim sklepieniu. Jadę naokoło pola i wracam nawołując psa. Pędzę z górki piaszczystą drogą. Odwracam się przez ramię. Biegnie polem, w niedalekiej odległości za mną. Północno-wschodni horyzont jest niebieski i ponury, przytłoczony woalem bladego różu. Półksiężyc, jeszcze przed dziesięcioma minutami kredowobiały, teraz żółcieje. Wjeżdżam na podwórko, mijam z pędem studnię, dom, kupę piachu i hamując wpadam do pomieszczenia, gdzie stoją inne rowery i różne graty. Nalewam psu wody i wchodzę do domu.

* * *

Kolejna noc, kiedy Myśliwy pilnuję mego podwórka. Czy to miesiąc warowania? Chmury stają się rzadkością i choć nie obserwuję nieba zbyt często – a nawet bardzo rzadko – rad jestem, że tak wiele razy mam okazję widzieć gwiazdy i ten osobliwy kształt na niebie.

* * *

Nie liczę już dni, ale niebo wciąż nie ustępuje i po raz kolejny pokazuje się nagie, nie ubrane w żadne chmury. Orion wspina się po drzewach świerkowych, nanizany na południk, jakby zaklęty po wieczność w tułaczce razem z osiemdziesięcioma siedmioma osadzonymi na firmamencie. Kim byli i co uczynili, Bóg jeden wie. Co noc wracają, niosąc na sobie spojrzenia ludzkości, wyłaniają się zza krzywizny ziemi i za krzywizną odchodzą, a gdy chciałby kto ich dogonić, zawsze pozostaną niedoścignione, w wędrówce po wsze czasy zamknięte.

* * *
Ostatnio edytowany przez Damian P., 06 Lis 2018, 07:42, edytowano w sumie 1 raz
 
Posty: 363
Rejestracja: 12 Sty 2014, 19:12

 

PostDamian P. | 06 Lis 2018, 07:40

Zdążyłem zobaczyć tylko galaktykę Andromedy, duży owalny dysk z obiema satelitami na ciemnym niebie, gdy zjawił się samochód. Siedziałem na drodze polnej w domowym fotelu, od strony bagażnika, a wóz nadjechał od przodu, gdzie dalej była szosa. Liczyłem, że wyminie, miał miejsce, ale samochód zatrzymał się, a gdy wstałem, dostrzegłem znaki i koguty. Straż. Ruszyłem więc, godząc się na wypięcie czterech liter przez tych ludzi w kierunku mojej adaptacji wzroku i podszedłem do kierowcy, który zdążył już wysiąść. Pierwszy wyciągnął dłoń w moją stronę, co natychmiast odebrałem za znak przyjaźni i miłego nastawienia do mojej osoby, wszak mogłem być przecież chuliganem albo czymś w tym rodzaju.
- Dzień dobry, panu.
- Dzień dobry – odparłem.
- Coś się stało? Co pan tu tak...
- A, gwiazdy oglądam. Takie hobby – liczyłem, że uwieszony na mojej szyi Nikon pomoże mu bardziej zrozumieć o co mi chodzi, ale dla pewności, nie słuchając zbytnio co tam odpowiadali (teraz dołączył do niego jego towarzysz), dorzuciłem pospiesznie – miałem wziąć teleskop, ale trochę już mi się nie chciało. – Nie zastanawiałem się też nad tym, jak właściwie to wszystko wygląda o trzeciej nad ranem. Ratowało mnie jedynie niebo pełne gwiazd i znajomych mi kształtów i gromad, których oni nie widzieli.
- A to dzisiaj widać jakieś szczególne gwiazdozbiory? Konstelacje? – Zapytał ten drugi, odchylając głowę i wodząc wzrokiem gdzieś po północno-zachodnim niebie.
Szczególne gwiazdozbiory? Konstelacje? No tak, muszę być niezłym dziwakiem, stercząc tu o trzeciej nad ranem, w tę wyjątkową noc w roku, w którą widać szczególne, niewidoczne przez resztę dni w roku gwiazdozbiory.
- Nie, po prostu jest dobre niebo. Przejrzyste – chciałem dodać krystaliczne, ale uznałem, że to niepotrzebne.
- Ach – odparł strażnik kierowca, spoglądając gdzieś na wschód – no rzeczywiście ładne.
- U nas jest dobre niebo – dodałem. Zbliżaliśmy się do mojego samochodu, potem poprosili o jakiś dokument i odeszli z nim do swojego samochodu, mówiąc, że tylko kontrolnie sprawdzą, a ja sobie tutaj...no właśnie, tego nie wiedziałem, co ja sobie tutaj, bo urwał zdanie; pan sobie tutaj. Może chciał powiedzieć, że mogę kontynuować. Ale nie mogłem. Reflektory ich samochodu świeciły prosto w moją twarz. Jednakże nie byłem zły ani trochę. Byłem w zasadzie zadowolony. Poza tym byli bardzo mili i uprzejmi.
Czekałem długo. Nie wiem czy wertowali mój profil na Facebooku, czy co, ale czekałem dość, by zrozumieć, że już nie zdołam zaadaptować wzroku w czasie, który mi pozostał. W końcu przyszli i zagadali, a ja wysiadłem.
- Często pan tak tu...
- Nie, ostatnio bardzo rzadko.
- Aha.
- Nie ma na nic czasu – mówię. – Miałem przyjechać z teleskopem, ale nie chciało mi się go targać, jest trochę duży – znów użyłem tego słowa, mając wrażenie, że lornetka nie wiąże się dla nich ani trochę z Astronomią, a być może budzi nawet jakieś podejrzenia. Ciekawe jakie oni mieli lornetki, pomyślałem później, gdy odjechali. Wcześniej nawet myślałem o tym, aby w jakiś dyskretny sposób zobaczyli mojego Celestrona 15/70, spoczywającego na przednim siedzeniu pasażera. Był duży, co mogłoby poniekąd bardziej uwiarygodnić to, po co tu jestem i bądź co bądź, był bliższy teleskopom niż Nikon, który wciąż zwisał na mojej piersi. Ale oni i tak chyba mi wierzyli.
- Rozumiem. A co teraz takiego widać? Jakie gwiazdozbiory?
W ułamku sekundy przeanalizowałem co im powiedzieć. Uznałem, że ja także ograniczę się do gwiazdozbiorów. I konstelacji, rzecz jasna.
- No, tam na przykład, jest Orion – wskazałem ręką, ale oni zdawali się go nie dostrzegać, nawet pod tak dobrym niebem, pod jakim wówczas mieliśmy sposobność stać we trójkę, w tę ciepłą, październikową noc. Powiodłem ich ruchem mojej głowy i chyba za nim podążyli – tam, wysoko, Perseusz... Kasjopeja... – ciągnąłem – Łabędź to już nisko. Już zachodzi. – wskazałem ręką na zanurzone w mętnej toni atmosfery i przygaszonych obłoków Ramienia Drogi Mlecznej gwiazdy, układające się w krzyż. Szyja ptaka była już pod horyzontem.
- No, my się tak nie znamy – odparł jeden z nich, przyznając, że kompletnie nie mają pojęcia o czym mówię, a tym bardziej nie widzą żadnego cholernego Łabędzia. Ale to było zrozumiałe. Moja wiarygodność natomiast, jakby nagle zaczęła rosnąć w ich oczach.
- A korzysta pan z telefonu? Podobno są jakieś specjalne aplikacje – zapytał kierowca. Był grubszy i chyba starszy od tamtego, choć pod ich czapkami, w mroku, nie mogłem być tego pewien. Zauważyłem jednak, że wykazuję zainteresowanie tym, co tu robię i byłem kontent.
- Nie. Nie korzystam. Lepiej nie używać telefonu podczas obserwacji, bo psuje adaptację wzroku. Jak się obserwuję, trzeba dobrze zaadaptować wzrok, wtedy wszystko lepiej widać.
- Rozumiem – zgodził się.
- Długo pan tu jeszcze zamierza być? – zapytał młodszy z mężczyzn. Spojrzałem na niego. Owal jego twarzy w ciemności sprawiał teraz wrażenie rzeczywiście bardzo młodego i – kto wie – być może jakiegoś dawnego znajomego z dawnej szkoły, sprzed wieków, ale ostatecznie nikogo w nim nie rozpoznałem. Pomyślałem w sekundzie o tym, że jest po trzeciej, że muszę wracać najpóźniej za dwadzieścia czwarta i czy mogę cokolwiek jeszcze przez ten czas ugrać.
- Jakieś dwadzieścia minut – odparłem.
- W porządku.

Pożegnali się uprzejmie i odeszli. Ruszyli na wstecznym, a ja obszedłem samochód i usadowiłem się ponownie w fotelu. Zawracali w poprzek drogi i w nocnej ciszy słyszałem bardzo głośno i czysto, jakby z głośników tuż obok, chrobot żwiru, jaki miętosił się pod kołami. Odjechali i wkrótce światła zniknęły, pozostawiając mnie w swojej mrocznej części świata. Dźwięk oddalającego się silnika słabł i chwilę później już go nie słyszałem.
Na nic wielkiego już nie liczyłem, więc pobieżnie spojrzałem na trochę rzeczy, wszak wszystko widuję ostatnio bardzo rzadko, toteż stare obiekty wydawały się być, jak przeczytane po raz drugi dawne opowieści. Czasem potrafią wyciskać więcej łez niż za pierwszym razem.

Zacząłem tam, gdzie mi przerwano. Widok M31 był o wiele słabszy od tego, który widziałem nim się zjawili, ale i tak był niezły. Dysk był duży i widać było wyraźnie galaktyki satelitarne – miękką, słabą plamę M110 i zwartą rozmytą, gwiazdopodobną M32. Gromada podwójna i Stock 2 świeciły zadowalająco. M103 z kilkoma gromadami sąsiednimi. Melotte 20 i przypadkowo trafiona M34, która wydała mi się obca. M35 w Bliźniętach, poniżej Głowa Małpy oznaką tego, że wzrok już powoli odzyskuje straty, choć nie minęło jakoś specjalnie dużo czasu. Świeciła bardzo wyraźnie, owalna i jasna. Mgławica Krab w Byku właściwie sama przypomniała mi o tym, gdzie dokładnie się znajduje i po chwili czasu, który jej poświęciłem, stała się obiektem bardzo łatwym. To jeden z tych obiektów, który szczególnie sobie cenie w obserwacjach. Nie dlatego jak go widać, ale dlatego, że w ogóle go widać i czym jest. Pod względem jasności nie jest wcale dziwne dla obserwatorów, że ją widać – to jedna z jaśniejszych mgławic – ale ja wciąż często patrzę na niebo okiem zwykłego człowieka, który nie zna tych wszystkich praw jasności i magnitudo, ale dziwuję się, że coś tak sławnego i wspaniałego można zobaczyć na własne oczy w standardowej wielkości dwururce, jaką mają czasami w domach ludzie, którzy nigdy nie skierowali choć raz tego sprzętu w niebo, a jedynie ograniczali się do poziomego lustrowania krajobrazów, zwierząt i innych ludzi.

Potem był Orion. M42 ukazała dość wyraźnie woal po wschodniej i gęsty snop światła po zachodniej stronie. Mgławica Płomień była tylko potwierdzeniem, że pod ciemnym niebem, o zasięgu w okolicach 7mag dla danego obserwatora i przy czystym przejrzystym niebie, adaptacja wzroku pozwala już po zaledwie kilku minutach względnej ciemności, z powodzeniem obserwować niebo i cieszyć się dobrymi widokami. Ciemne pasmo, jakie widać na tle tej mgławicy, co przypomina czasem kikut powalonego przez piorun drzewa, było teraz czymś zwyczajnym, widocznym przy poruszaniu oczami, jak i przy ustabilizowanym na chwilę wzroku. Patrzyłem długo i zerkałem wystarczająco wiele razy, by nabrać przekonania, że takie rzeczy w standardowej wielkości lornetce są niezwykłe i biorąc pod uwagę, jak niewiele ludzi o tym wie, niezwykle intymne. Ot, cała magia, bez odrobiny czarów.

Wielki Pies wlókł się za Orionem, a grupka gwiazd pod Syriuszem przypomniała mi ostatnie obserwacje w tym gwiazdozbiorze. Syriusz pulsował na biało i czerwonawo. A może na jakiś jeszcze kolor, mający coś z niebieskiego. Spojrzałem na południowy zachód, gdzie droga po kilkudziesięciu metrach znikała w czerni. Patrzyłem przez chwilę i pragnąłem tego widoku, jak pragnę zawsze łuny po zachodzie Słońca. Obserwowałem, jak ciemność wylewa się na drogę i widziałem w tej pomroce, jakby zapowiedź obserwacji, których wciąż było mi brak.

* * *

18.15, następnego dnia. Karmazynowa łuna na zachodzie. Na samym dnie zalega mętny osad gęstego szkarłatu, przechodzi w pomarańcz i odrobinę żółtego, i ciut białawego, wyżej rozpływa się w granatowym morzu. Arktur migocze niezwykle czysto. Niebo przypomina umyte lustro teleskopu. Księżycowe oko z otwartą niemal na wpół powieką. Ciemna strona odsłania zarysy bezwodnych mórz. Łuna po zachodzie Słońca jest cudowna – taka, jak lubię. Bijący żar, przefiltrowany przed atmosferę, przytłoczony krystalicznie ostrym, jak niebieska porcelana niebem. Zapalają się gwiazdy.

* * *

Czy te stwory były wytworem mojej wyobraźni, czy może naprawdę tam są, żyjąc gdzieś w tej chwili, w swojej osobistej bańce świadomości Wszechświata?
Obudziłem się po północy, ale zaraz poszedłem spać dalej. Do budzika było jeszcze odrobinę snu. Zadzwonił, tak jak miał zadzwonić – o pierwszej. Już miałem wstawać, gdy ponownie zapadłem w sen i przeniosłem się do krainy, która bywa często bardziej bolesna niż rzeczywistość. Ale nie trwało to długo, bowiem ocknąłem się dziesięć po pierwszej. Umysł przez chwilę próbował walczyć i postawić możliwość wyboru, ale przypomniałem sobie, że w samochodzie jest teleskop, który naszykowałem kilka godzin wcześniej i to zadecydowało.

Zwlokłem się z łóżka, naciągnąłem kalesony i amerykańskie spodnie wojskowe – te same, które dostałem od brata – i niemal po ciemku poszedłem do łazienki, by opróżnić pęcherz i zmyć resztki snu. Chcąc umyć ręce w ciemności słuchawką leżącą w brodziku, otworzyłem wodę i poczułem jak oblewa mi nogę. Mokre spodnie. Nogawka zimna i wilgotna, kalesony też. Wieczorem słuchawka już mnie opluła wodą jak kobra i nie chciało mi się jej poprawić. To czekało na mnie aż do tej chwili i doczekało się.
Wszystkie graty były przygotowane wcześniej, toteż ubrałem się i rozważając kwestię paliwa i macając mokre spodnie, kręciłem się jeszcze chwilę po domu. Ostatecznie zmieniłem kalesony, które też oberwały, ale spodnie zostawiłem.

Po wyjściu na schody, oszołomił mnie widok nieba. Było tak czyste, jakby gwiazdy miały za moment wyżłobić dziury w nieboskłonie. Znane mi figury i skupiska wyglądały jak nawoskowane i nie było szumu, migotania, czy połysku, jakim skrzy zwykle niebo, ale osobliwa, gładka, jak nowy mebel w salonie politura. Gwiazdozbiory pozamiatano i uprzątnięto kurz, zmieciono złoty pył wokół gwiazd i umyto całą powierzchnie sklepienia.
Nie chciałem tankować, miałem szerokie spodnie i byłem grubo ubrany, co mogło wyglądać dziwnie, ale tam gdzie miałem się wkrótce udać, mogło mi nie starczyć paliwa. Wszak zmierzałem pomknąć do gwiazd. Jeszcze na polnej zatrzymałem się, wysiadłem, zdjąłem kurtkę i jedną bluzę. Nie czując się już jak w skafandrze, ruszyłem w stronę miasta. Podjechałem pod dystrybutor. Nie mogłem nalać paliwa. Nie leciało. Człowiek, który siedział w środku nie reagował, więc podszedłem. Szyba uchyliła się. Miał kamienną twarz, trochę jak wystruganą z drewna.
- Można zatankować?
Początkowo nie odpowiedział, ale dostrzegłem nieznaczny ruch głowy, gdy wstawał.
- Za ile?
- Za pięćdziesiąt.
Dałem mu sto złotych, po czym wydał mi połowę. Gdy wróciłem do dystrybutora, licznik wyzerował się i paliwo tym razem poleciało.

Czarna wstęga asfaltu zwijała się pod maską, a drzewa mknęły obok szosy, spiesząc w przeciwną stronę, jakby cały świat uciekał w popłochu od jakiegoś kataklizmu, w kierunku którego na przekór zmierzałem. Jeden zakręt ponaglał następny, a gdy szosa otwierała się na każdym z nich, nie miałem pojęcia co tam zastanę, bowiem droga wyłaniała się niemal w tej samej chwili, w której do niej docierałem. Zawsze powinna być tam dalej szosa, myślałem, ale czasem mogło być zwierzę.
Minąłem skręt i musiałem wrócić. W końcu wjechałem na właściwą drogę i mknąłem na zachód, ciesząc się jej równością i wsłuchując się w głuche dudnienie oraz stukot drobnych kamyków. To chyba najlepsza droga, jaką kiedykolwiek jeździłem, pomyślałem. Minąłem odnogę w lewo, przypominającą, że znalazłem się gdzieś za połową tej kamiennej, martwej wstęgi, przecinającej największy bezludny teren w okolicy.

Nie jechałem szybko, kiedy wybiegła sarna. Pojawiła się nagle, jakby ktoś ją wypchnął z gęstych krzaków po prawej stronie drogi. Zaskoczony odbiłem nieznacznie w lewo, gdy wypadła na drogę i dziwnym susem, jakby piach był tutaj gorący, zawróciła, niby oślepiona blaskiem reflektorów. Zatrzymałem wóz. Była tuż przy błotniku, być może nawet musnęła go swoim rdzawym futrem. Mignęło oko ciemniejsze niż ciemność. A potem przestałem zwracać już uwagę na sarnę, która miotała się gdzieś z prawej strony, po czym znikła w ścianie przestraszonych liści, bo oto przede mną, w świetle reflektorów, jakieś pięćdziesiąt metrów dalej stał potwór, wielki jak furgonetka. Serce zabiło mi żywiej, a oddech stał się głęboki. Zakląłem kilka razy z zachwytu.
Stał na środku, jakże wątłej teraz drogi, majestatyczny, pewny siebie, obserwując całe zdarzenie chłodnym, opanowanym okiem. Na pęcinach białe skarpety. Patrzyłem jak zahipnotyzowany na tego stwora. Mimo odległości, jaka dzieliła mnie od niego, widziałem jaki jest ogromny, widziałem jego futro. Czysta natura. Był lasem, a las był nim. Stał tam przez chwilę i obserwował mnie, po czym zagłębił się w mroku i znikł.
Był to, jak sądziłem, łoś, ale nie miałem co do tego pewności. Tu, w mroku pustkowi, wszak mogło to być wszystko. Może było tylko podobne do łosia, ale nim nie było. Pomyślałem o Wendigo.
Ruszyłem powoli i zbliżyłem się do miejsca, gdzie przed chwilą stał, po czym zacząłem cofać. Z przodu wyłoniły się kłęby kurzu i otoczyły samochód, jak gęsta mgła. Zawróciłem i rozstawiłem się kilkaset metrów wcześniej. Wolałem oddalić się od tego olbrzyma.

Ustawiłem na drodze krzesło, podstawę, wyjąłem styropianowe klocki i wyjąwszy tubę osadziłem ją na dobsonie. Wszystko jak należy. Wróciłem po okulary i przewiesiłem u szyi Nikona.
Było trochę łun, ale nic poważnego. Najsilniej świeciła Włodawa, oddalona o jakieś szesnaście kilometrów w linii prostej, ale był to niewielki grzyb światła. Współczynnik Ratio, według mapy zaświetlenia nieba, wynosi w tym miejscu 0.11 i jest to w zasadzie niemal najlepsza wartość w całej Lubelszczyźnie. Nieznacznie lepiej jest tylko w Zbereżu, przy granicy z Ukrainą, gdzie „Ratio” wynosi jakieś 0.09 (niecałe 0.10). Tutejsze równiny nieczęsto pozwalają na „superprzejrzystość” nieba, ale kogo to obchodzi.
Wega wisi nisko i mruga. Oprócz kilku nieszkodliwych słabych łun, dostrzegłem na wchodzie słabą poświatę, której nie powinno tam być, ale czy o tej porze byłby to szczyt światła zodiakalnego?

Wyjąłem po omacku nakrętki, przykręciłem teleskop do podstawy i spojrzawszy w górę uprzedziłem zimę. Wysoko były Plejady i Hiady. U szczytu firmamentu połyskiwała Gromada Podwójna. W jednej z mglistych grup przebijała się z trudem pojedyncza gwiazda. Spojrzałem na południe i skierowałem lornetkę na gwiazdę Dipha. Odbiłem nieco na południowy wschód, do trójkąta gwiazd i dalej, gdzie był przekrzywiony równoległobok. Tuż poniżej, z tła ciemnego mętnego nieba wyrosła pionowa duża szrama, jak stara blizna. Początkowo słaba, po chwili całkiem wyraźna. Gdy ustawiłem galaktykę w górnej krawędzi pola lornetkowego, na dole wyrosły drzewa, ciemne, jak cała reszta horyzontu na tle nieba. Silver Dolar świeciła coraz jaśniej. Oparłszy lornetkę o dach samochodu, zobaczyłem, że jest przechylona pod kątem – góra na północny wschód, dół na południowy zachód. Było po pierwszej w nocy i NGC 253 opuściwszy jakiś czas temu południk opuszczała się coraz niżej. O ile lornetka nieźle znosi takie rzeczy, o tyle po teleskopie, który skierowałem tam trochę później, spodziewałem się czegoś więcej, niż szarego otarcia na tle ciemnej skóry nieba. Gdzieś niżej i na wschód powinna być gromada kulista, ale nie było nic.
 
Posty: 363
Rejestracja: 12 Sty 2014, 19:12

 

PostDamian P. | 06 Lis 2018, 07:41

M42, Płomień, M78, subtelny ślad NGC 2112, drogowskaz w kształcie trójkąta. Pętli nie widać. Hiady, jak krople deszczu. Krystaliczne, lśniące Plejady. Zlustrowałem Gromadę Podwójną i pobliską polanę świetlistych punkcików Stock 2. Gdzieś obok grupka połyskujących gwiazd, która mogła być Trumplerem 2. W lornetkowym polu pojawiły się NGC 663, M103, NGC 457, NGC 225, gromada Karoliny, Pacman. Niebo przeciął wspaniały meteor.
Obniżyłem teleskop kierując wylot tuby ku galaktyce NGC 253. Blada, słaba, ale duża szrama. Widok był na tyle słaby, że postanowiłem nie zawracać sobie głowy obiektami leżącymi nisko nad horyzontem, zwłaszcza, że miałem godzinę, najwyżej półtorej. Nim jednak dotarłem do Oriona, zatrzymałem się nieopodal gwiazdy Rigel. Szukałem śladu Czarownicy, ale nic nie znalazłem.

Mgławica Płomień świeciła bardzo wyraźnie i odniosłem wrażenie, że widzę ją pierwszy raz tak dobrze. Ciemna wyrwa wydała się być mocno „rozgałęziona i nadszarpana”. Nie wiem na ile to wyobraźnia, a na ile prawdziwy widok, ale z ciemnego korzenia zdawały się wystawać liczne, małe korzonki. Zmieniłem z 25mm na 14mm. Płomień wypełnił połowę pola widzenia, widoczny na wprost. Usłyszałem jakiś dźwięk, myślałem, że to samochód, ale nie było nic. Spojrzałem na odległe światło osamotnionego podwórka nisko pod Syriuszem. Była to prostokątna, podświetlona, maleńka ściana, jakiś kilometr dalej i jedyny ślad cywilizacji, nie licząc słabych łun.

Nie pamiętałem, gdzie jest Koń. Nie znalazłem go, ale czułem jego obecność, podobnie jak czułem obecność stwora czającego się gdzieś w mroku. Próbowałem odtwarzać zdjęcia w głowie i układy gwiazd, ale niczego nie ustaliłem. W końcu najechałem na M42 i wciągnąłem raptownie zimny haust powietrza w płuca. Wielka wypchana pajęczynami jaskinia. Osobliwe łuki i pętle. M43 ukazuje wyraźne struktury, ciemne wyrwy i jaśniejsze miejsca, a także odcięcie od wschodu. Kręcę się po M42 badając każde włókno i sprawdzając dokąd sięga, wędruję woalem od południa i wygiętym dziwnie łukiem, ostro odcinającym się od wschodu, szukam nowych dziur w centrum, następnie wkładam 319 razy. M42 zalała całe pole widzenia. Przesuwa się w lewo, jak płynąca w oddali, zwyczajna ziemska chmura, porozrywana przez wiatr. M43 wypełnia połowę kadru. Struktura jest ciągle wyraźna. Okular 25mm. Nieziemski obraz M42. Być może subtelne ślady barw w centrum. Zapragnąłem uwiecznić ją na szkicu, dokładnie taką samą, jaką widzę ją teraz i powiesić na ścianie. Podobne uczucie mam przy Plejadach w lornetce, ale bez odrobiny symulacji w programie chyba nie jest to możliwe. Może kiedyś spróbuję, myślę. Wyżej otulone wyraźną kołdrą mgławic NGC 1973-1975-1977 gwiazdy.

Nie mam ochoty opuszczać Mgławicy Oriona, ale w końcu odchodzę i łapię co się da. Patrzę na rozgromioną w mak M38. Obok NGC 1907, która po raz pierwszy wygląda tak dobrze i jest tak bogata w słońca, a przecież tuż obok, zza krawędzi, filuje horda świecących oczu gigantycznej gromady Messiera. Mnóstwo słońc w tej małej. Nie powiększam jej, ale 60 razy wystarcza, by cieszyć oczy dobrą garścią gwiazd. Nieopodal świeci blask mgławicy IC 417 i gromady Stock 8, ale nie wiem ile w tym jednej, a ile drugiej. Dalej, łapię M36 i M37, w której centrum świeci lekko pomarańczowa gwiazda, strzeżona przez grupkę słabych słońc, niczym drobne szpileczki, a naokoło stado bladych, jasnych i białawych. Jestem przy IC 410. Nie szukam Kijanek. Nagle łapię się na tym, jak jest cicho, jak wszechobecna cisza dźwięczy w uszach, a zaraz potem dobiega mnie ledwie słyszalny szum samochodu, bardzo odległy. Niedaleko na północy kępa drzew. Kieruję teleskop na Gromadę Podwójną. Dwa ogromne skupiska świateł niczym połyskujące w świetle latarni kupy szkła na czarnym asfalcie. Szukam galaktyki Andromedy. Jest. Chwilę późnej dostrzegam bez kłopotu gołym okiem M33. Patrzę na M31 przez teleskop. Dwa pasy widoczne jak trzeba. M32 i M110 bardzo dobre. Chmura gwiazd NGC 206 wyraźna jak nigdy. Skrzypienie teleskopu, jak drzwiczek starej szafki, chwilę potem w okularze M33. Nie mam czasu identyfikować poszczególnych mgławic w jej wnętrzu, toteż zadowalam się chwilowym widokiem ogólnego zarysu struktury ramion i jednym kłębkiem jakiejś przypadkowej mgławicy czy chmury gwiazd.

Postanawiam, że będę popychał teleskop, nie używając szukacza i brnął wzdłuż Drogi Mlecznej. Pochylam głowę do okularu, gdy kątem oka widzę jasny błysk na niebie, w okolicy gwiazdy polarnej. Unoszę wzrok i w ostatniej chwili widzę dogasający meteor, ale ku mojemu zaskoczeniu wcale nie znika, lecz zostawia niesamowicie wyraźny ślad. Natychmiast przykładam lornetkę i widzę wątłą smugę dymu z przyklejonym pośrodku kłębkiem. Rozpływa się jak dym z papierosa. Początkowo podobna jest bardzo do tych galaktyk „Myszy” ze zdjęć, tylko że tu jest jedno centrum, nie dwa. Zmienia kształt. Zawija się. Wielka szara kijanka. Skręca się i jest teraz nową galaktyką o jasności M33, ciągle się przeistacza. Rozmyte skrzydła mewy. Mija prawie dwie minuty. Gdzieś na polu, w oddali, słyszę ryk zwierza. Tuż nad śladem po meteorze jest jakaś gwiazda podwójna i trójkąt z gwiazd. Jeszcze jedna w kierunku chmury. Mija już prawie trzy minuty, ale ślad ciągle jest dobrze widoczny, rozciągnięty, ciągle się rozpływa, owalna chmura, z wyciągniętą boczną smugą. Boli mnie kręgosłup, ale nie chcę tego zgubić i godzę się na wszelkie cierpienia, wszak nie jest aż tak źle. Jest nad czubkiem Cefeusza. W końcu odrywam oczy – mija prawie cztery i pół minuty – i idę oprzeć się o samochód. Ślad chyba jeszcze tam jest, bardzo subtelny – popłynął w górę nad trójkąt z gwiazd. Kard przeciął inny meteor. Jeśli widzę jeszcze pozostałość po spalonym kamieniu, jest już tylko rozmytą poświatą nad trójkątem gwiazd. Mija pięć i pół minuty. Ślad się zaciera. Trójkąt i podwójna jest w jednym kadrze z gwiazdą Errai – szczytem „domku” Cefeusza. Po wszystkim z żalem patrzę na stojący obok teleskop i jestem zawiedziony, że nie przyszło mi do głowy, aby go tam skierować.
Próbuję kontynuować podróż teleskopem wzdłuż Ramienia Drogi Mlecznej, ale po chwili rezygnuję. Nie podoba mi się to uczucie przesuwania gwiazd, płynięcia setek świateł i świadomość ogromu i wielkości, a także odległości.

Wega. Zmienia kolory z białego na żółty, pojawia się także czerwonawy i czasem chyba niebieski. Kieruję lornetkę na M42. Jest niesamowita. Wyraźnie widać mgiełkę mgławic NGC 1973-75-77, otulającą gwiazdy powyżej niczym delikatny nalot pleśni, srebrzysty i puchowy. Przesuwam się za Pas Oriona i dalej, na północny wschód w stronę M78. W miejscu Pętli Barnarda niebo zdaje się być bardziej mętne niż obok, jakby nie tak ciemne i trochę zakurzone. W lornetce M41. Odwracam się i łapię nisko Wegę i Epsilony. Potem przejeżdżam powoli, nie spiesząc się, przez całą długość wstęgi Drogi Mlecznej. Mijam Amerykę, przepływa obok jak oderwany kawałek lądu na rzece. Pojawia się polana gwiazd M39 i odpływa poza kadr. Mnóstwo ciemniejszych i jaśniejszych miejsc. Pełno tu ciemnych mgławic, których nazw nie kojarzę. Jakaś gromada otwarta. Wyłaniają się Chichoty, chwilę później Melotte 20. Dobiega mnie najdziwniejszy na świecie zew psa lub łosia albo tego, co może być jednym i drugim jednocześnie. Odgłosy czasem słychać od południa, a czasem od zachodu, jakby to coś ciągle się przemieszczało. Wpadam w skarbiec Plejad, ale szybko uwalniam się od ich piękna, łapię chaotycznie Cr 69, Pas Oriona i znów magnetyczną M42. Patrzę na gwiazdę, która może być mgławicą Eskimos, a potem patrzę w teleskopie, a gdy wracam do lornetki, odnajduję prawdziwego Eskimosa, bo tamten wcale nim nie był. Wspominam jak wiele miesięcy temu, w Lutym, widziałem go już w lornetce 10/50 a także w 7/35, w noc, w której widziałem także mgławicę Sowę M97 w lornetce 7/35 i galaktyki M101, i M51, i lwią NGC 2903, ale nie udało się zobaczyć wówczas M108 w 7/35, a jedynie w 10/50. Teraz wkładam 319 razy. Eskimos wydaje się mieć dwie powłoki. Wkładam z powrotem 60 razy, ale unoszę lornetkę na gromady Woźnicy. Cudowne kadry uśmiechniętych kocich twarzy. To powinno się oglądać ze statywu. Dobre niebo, ale ja łapię garściami cokolwiek, nie wychodząc poza schemat najbardziej uczęszczanych dróg i tkwiąc w zamkniętym kole klasyków, jak ktoś w obawie, że jeszcze nie jest gotów na powrót i bada ostrożnie to, co dobrze znane i wielokrotnie sprawdzone.

Patrzę lornetką na odległy dom. Oświetlona ściana. Podwórko. Wygląda jak podświetlone ruiny zamku. Lustruję zarys budynku, następnie kieruję tam teleskop. Wylot tuby wisi nisko. W tej samej chwili, gdy patrzę w okular, dostrzegam poruszające się tam światło. Obraz jest odwrócony, ale nie przeszkadza mi to ani trochę. Światło chybocze się i pojawia się rozmyta postać. Duch błądzi po werandzie niosąc pęk światła. Jest niewyraźny, niczym za rozmytą od deszczu szybą. Coś przestawia. Unosi światło. Kula światła się przesuwa. Coś robi, ale za cholerę nie mam pojęcia co. Przypomina zmaterializowaną osobliwą postać, która zakrzywia obraz, lecz nie zakrywa całkowicie. Może duch nawiedził tej nocy ów samotny dom, może to tylko gospodarz wstał w środku nocy, chcąc rozpalić w piecu. Może tam, w niemym obrazie, trzeszczą kawałki szczypy, może już drwa w starej kuchni wydają osobliwy przeciągły jęk, niczym potępione dusze w piekle. Rozmyta ciemna postać przesuwa się dziwnym torem, niby zbyt krótkim, niby nie pokonując odległości, jaką wydawałoby się powinna pokonać i w końcu niknie, lecz cisza wciąż pozostaje ta sama. Pusty, milczący zarys podwórka, wchłonięty przez tunel, odbity od zwierciadeł, odwrócony świat, zogniskowany na siatkówce ludzkiego oka, które obserwuje z mroku, na samotnej drodze pod milionem gwiazd. Cokolwiek robił ten człowiek, wówczas nie miał pojęcia, że równiny go obserwują. Oko z pustkowi.
Na tle podświetlonej ściany domu widzę wielki świerkowy liść i jakby lewitujący pantofel. Wielka ćma na tle kwadratu światła. Podświetlona siatka z drugiej strony, na której wisi but zgubiony przez uciekiniera. Nagle wszystko przybrało nowy kształt. Noc powiedziała, że nie śpi.
Adaptacja wzroku jest gorsza, niż przed tym incydentem, ale jeszcze unoszę lornetkę i chwytam kadry Drogi Mlecznej.
Wchodzę do samochodu myśląc, że zaraz będzie czwarta, niszczę adaptację i z bólem stwierdzam, że jest trzecia dwanaście. Chowam teleskop i postanawiam dostrzelać lornetką.

Gromada Podwójna, M42, M46 i M47 – zbyt wczesne, naciągane. Na zachodzie, tam gdzie droga znika po kilkudziesięciu metrach, ciemność rozdziera potężny, ochrypły ryk, dobywający się z osobliwej krtani czegoś, co dzieli ze mną tej nocy owe bezludne miejsce. Na wschodzie Lew wspina się po świetle zodiakalnym, jak po wielkiej górze sięgającej do Raka, choć wyraźnie widać, że szczyt zdaje się nie mieć końca, że wznosi się wyżej, ino zespolony z nocą i światłem gwiazd, że sięga jeszcze dalej. Patrzyłem na gwiazdę Rigel, i dalej, na północny zachód, ale i tym razem nic. Czy dostrzeżenie Czarownicy to coś naprawdę nieosiągalnego? Czy wszystkie raporty i wzmianki w internecie kłamią, czy też po prostu nie umiem jej widzieć? Może to sprawka Airglow. Może trzeba by skryć się pod kapturem na dłuższy czas niczym najsamotniejszy kat na świecie. A może potrzeba lasu, bo wiedźmy mieszkają w lasach. Byłem na otwartym terenie, pamiętałem jednak, że obserwując w lesie, odnosiłem zawsze wrażenie, iż jest tam ciemniej, pomimo tego, że miejscówka, według map, bywała czasem nieznacznie gorsza. Bądź co bądź, drzewa zasłaniają najjaśniejszą część nieba.
Zwierz.
Odgłosy nasilają się. Jest pewnie ze dwadzieścia po trzeciej. Muszę jechać. Mgławica Merope w Plejadach. Światło zodiakalne wysuwa swą mackę ku Drodze Mlecznej, jakby chciało schwycić ją za ramię. Nie jestem pewien dokąd sięga i pozostaję przy Bliźniętach. Galaktyka Andromedy zbliża się, ale nie zamierzam się tym martwić. Zapuszczam silnik i jadę.

* * *

Za oknem chmury. Szara poświata, lekko piaskowa. Żadnej gwiazdy.

* * *

Słońce opuszczało się nisko nad polami, zacierając blask coraz to ostrzejszą okrągłą krawędzią. Po kilkunastu minutach, nisko na wzgórku, przybrało czerwonawy kolor. Cienkie wąsy odległych chmur przyklejały się i odklejały od nagrzanej tarczy. W końcu osiadło na ziemi i poczęło się zapadać. Daleko za wzgórzem, na skraju odległych lasów, półokrąg zapłonął szkarłatem, jak dziwny meczet. Rozgrzany do czerwoności, niby kuty pod gigantycznym kowadłem, teraz przygasał i bladł, w końcu pochłonęły go trawy i roślinność na szczycie pola, wzdłuż rowu po skibie wyznaczającego miedzę, jakby Słońce okazało się ostatecznie kulą wielkości piłki plażowej.

* * *

Dwudziestego października, po godzinie dziewiętnastej, z szarego posępnego nieba spadł drobny deszcz. Opadając delikatnie na ziemię, przybyły z pustki, niewidoczny, szeleścił cicho w trawie i na liściach, jakby świat przemierzał pod nogami legion maleńkich stworzonek.

* * *

21 październik, 3.55. Miał być deszcz, ale gdy tchnięty przeczuciem wyjrzałem za okno, zobaczyłem rozpiętego na świerkach Oriona. Chwyciłem lornetkę z półki i otworzyłem okno. Do środka natychmiast wpełzło zimne powietrze i przykryło mnie lodowym kocem. Ani chybi, nadciąga zima. Przyłożyłem lornetkę do oczu. Mimo światła, jakie sączyło się zza załomu domu, od lampy wiszącej nad drzwiami, Miecz Oriona był niezły. Niebo pachniało świeżością. Na gwiazdach przycupnął siwy ptak. Powyżej delikatny blask mgławic NGC 1973-75-77. Świetliste ucho Alnitaka od północnego wschodu. Nie było ciemnej wyrwy, ale sam blask. Przesunąłem po niebie. Znalazłem małą drabinkę, spowitą delikatną, połyskującą mgiełką. Mgławica Rozeta, myślę.

* * *

23 październik, 19.17. Od kilku godzin leje deszcz, a teraz jeszcze zerwał się okropny wiatr. Od strony świerków dochodzi przeraźliwe silny szum, niekiedy wzmaga się i opada. Gdzieś za ścianą tłucze się drewniana tyczka z anteną, która nie odbiera już żadnego obrazu, ani dźwięku od wielu lat, a gałęzie ocierają się o dach, jakby wielki stwór drapał pazurami, chcąc dostać się do środka. Meteo wskazuje, że będzie padało przez wiele dni.

* * *

Miałem przeczucie, że Orion znów będzie za oknem i nie myliłem się. Księżyc prawie zaszedł. Nie widziałem jego samego, ale podświetlone chmury, a wysoko były Plejady.

* * *

Leżałem chwilowo w moim pokoju, a potem znów byłem gdzie indziej. To była zaledwie chwila, usłyszałem wiatr i znów zapadłem się w objęciach snu. Moment, w którym się obudziłem był bardzo trafny, bowiem słyszałem przeraźliwie głośny szum wiatru, który gnał po świecie na zewnątrz. Teraz już nie dam temu wiary, ale chyba stanąłem na chwilę przy oknie, by sprawdzić, czy nie jest otwarte i odkryłem, że nie, że to wiatr musi być tak bardzo silny i pędzić z zawrotną prędkością, skoro słyszę go tak głośno. Chwilę potem, gdy byłem w łóżku i miałem już zasnąć – o ile w ogóle wstałem – wiatr nagle przestał wiać. To było tak, jakby to był jego kraniec, jak wielki organizm, który przechodzi obok domu i nagle go mija i widać jego tył, i odchodzi. Wiatr ucichł, jak ucięty nożem, szum opadł i w jednej chwili prawie go nie było. Leżąc, wyobraziłem sobie niewidzialny kraniec wiatru, który mknie za oknem, jak wielka ściana o nieregularnej krawędzi niczym wielkie urwisko. Zaraz potem, gdy usłyszałem nagły koniec wichury, zasnąłem, a wiatr prawie nie wydawał dźwięku.
 
Posty: 363
Rejestracja: 12 Sty 2014, 19:12

 

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 23 gości

AstroChat

Wejdź na chat