Czasem otwieram okno, ale przeważnie ograniczam się do nosa przytkniętego do szyby. Czasem tylko zerkam, czasem chwytam lornetkę z półki i lustruję Miecz i Pas, niekiedy unosząc głowę na wciśnięte pod dach Hiady i Plejady. Niebo powoli zatacza koło i co noc, nad ranem, widuję już Oriona, gdy o czwartej wędruje ponad starą oborą i świerkami.
Poniższy opis to zlepek spojrzeń w niebo w końcówce września i w październiku. Notatki powinny być mniej więcej ułożone chronologicznie i obejmują przeciąg ponad czterech tygodni. Nie zamieściłem wszystkich opisów, niestety i tak wyszedł dość długi tekst. Co więcej, nie ma tu nowości, typowych wyliczanek i nie ma świeżego „deesowego” powiewu, lecz udeptywanie utartych ścieżek, tych najbardziej ruchliwych, zatłoczonych i jasno oświetlonych miejsc, a większość z obiektów to rzeczy przejedzone, nudne i znane, które łapałem będąc pod wpływem obserwacyjnego głodu.
* * *
25 Września. Obudziłem się o pierwszej i poczłapałem do łazienki, a kiedy wróciłem do pokoju, odsłoniłem oświetlone firanki i ujrzałem pędzący po niebie Księżyc. Chmury mijały go, wielkie oko kanibala, spoglądającego na ofiarę przez dziurkę od klucza.
* * *
Na niebie nie ma dziś Księżyca. Skryty za chmurami ma swoje sprawy, jak dobry znajomy, który pracował z nami przez kilka dni i w końcu zabrano go w inne miejsce, niemniej bliskie. Jeśli poczekam trochę, z pewnością którejś nocy ujrzę gwiazdy za oknem, Orion zdobić będzie poranne jesienne niebo, jak co roku, by co noc zjawiać się coraz wcześniej, aż w końcu wisiał będzie nad oborą i świerkami w zimowy wieczór, i dalej, ponad południowymi polami.
* * *
Kolejna noc i kolejne spotkanie z Księżycem. Tym razem jednak coś mnie zaniepokoiło, bowiem wydaje się on wisieć nadzwyczaj wysoko. Ale może to złudzenie, albo pewnego rodzaju zmyłka powstała na wskutek jeszcze zaspanego umysłu. Po lewej, do południka zbliża się Orion. Gdyby ktoś zechciał, mógłby poczynić już obserwacje tego myśliwego. Oczywiście wtedy, gdy to jaskrawe niczym wypolerowana kość oko zniknęłoby z nieboskłonu, bowiem łysol zakłóca widoki gwiezdne od zarania dziejów. Nie robi tego nawet z żadną krępacją, czy wstydem, ale zdaje się tłumić gwiazdy swym blaskiem, jak pracownik z bardzo długim stażem, który wykonuję swoje sprawy już automatycznie. Ale dziś świeci tak, iż jestem niemal przekonany, że gdybym wpatrywał się weń bardzo długi czas, wystarczający czas, ujrzałbym przemykającą przed jego tarczą ciemną sylwetkę. To ten Księżyc, który widział wiedźmę na miotle.
* * *
Lato ustąpiło jesieni, liście spadać poczęły i wirować w tańcu na skinienie każdego podmuchu wiatru. Wyjrzałem tylko na chwilę odsłoniwszy firankę, podobnie jak Księżyc wyjrzał w tym samym momencie poprzez chmury, które przetaczały się z zachodu na wschód, chmury, jakie spodziewałbym się ujrzeć nad jakim zamczyskiem albo starą chatą w lesie. Narzuciwszy na siebie kołdrę opatuliłem się szczelnie i zasiadłem do biurka.
* * *
Znów mam to uczucie. To, że Księżyc jest zbyt wysoko. Ale być może wynika to z faktu, że od jakiegoś czasu po prostu nie obserwuję zbyt często. Ale ten Orion. To znów próbuję powrócić.
* * *
Ruszyłem poprzez ciemność, która wchłaniała mnie z każdym krokiem, noc obejmowała mnie lodowatymi dłońmi. Właściwie to nie wiedziałem dokąd idę, szedłem na przód, jak mi się zdawało ku zachodniemu południu. Prowadził mnie Orion, więc kierunek musiał być względnie dobry.
* * *
Księżyc jest już za Orionem. Połyskujące oko w ciemności. Przywitałem się z nim mimochodem, lecz tak naprawdę chodziło mi o Oriona. Jeżeli pogoda się utrzyma, za kilka dni będę oglądał go w bezksiężycową noc.
* * *
Szedłem drogą na południowy zachód. Dwa ujeżdżone ślady wspinały się ku górze. Po mojej lewej wisiał Mars, teraz najjaśniejszy punkt na niebie, po prawej, w miejscu, gdzie nie tak dawno zaszło Słońce, rozciągała się wielka pomarańczowa kopuła, wtłaczana przez szafirowy ocean.
* * *
Nie dostrzegłem dziś Księżyca na niebie. Niebo zasłonięte jest szczelnie szaro stalową powłoką chmur i nawet gdybym wiedział, gdzie się wówczas znajduję srebrny glob, pewno nie ujrzałbym jego śladu, ni żadnego rozjaśnienia w miejscu, gdzie mógł teraz być. Przypuszczam jednak – biorąc pod uwagę dwa dni wstecz, kiedy to wisiał nad Orionem i trochę w lewo – że byłby teraz poza zasięgiem okna, nie zakładając jego otwierania. Może był w Jednorożcu. Może to były Bliźnięta. Ale on gdzieś tam jest i mimo ukrycia, wciąż się kurczy. Teraz, kiedy nadejdzie bardzo przejrzyste niebo, postaram się dołożyć wszelkich starań, aby wyruszyć na obserwacje.
* * *
Droga znikała w ciemności i pięła się lekko pod górę, na południowy zachód. Zostawiwszy za sobą dolinę i światła domu, szedłem dwoma śladami, które wyrastały z mroku. Po lewej miasto, wysoka na wiele stopni poświata, jednakże samych źródeł niewiele, bo większą część zasłaniały drzewa. W oddali, po prawej, latarnie innej wioski.
Miałem ze sobą lornetkę, toteż kiedy dotarłem do osamotnionych krzyżówek polnych, przywołując, jak zawsze w tym miejscu, wspomnienie z dzieciństwa, przyłożyłem ją do oczu i skierowałem na gwiazdę Altair. Miałem wówczas cztery, może pięć lat; kręcę się gdzieś w sieni, a mama stoi na drabinie, u wejścia na strych, gdzie z otworu zionie ciemność przechowująca piętrzące się, niebotyczne stosy i wzgórza łachmanów, niczym złoża ludzkich skór przesiąkniętych wspomnieniami pokoleń i mówi: Nie waż się iść na krzyżówki! Tam jest czarownica i zobaczysz, porwie cię...
Obok Alfy Orła, po prawo, była inna gwiazda, słabsza, dalej natknąłem się na ciemne plamy. Tło gwiezdne było aż nadto wyraźne, by dostrzec czające się tam mgławice, czarne, przysłaniające gwiazdy. Opuściłem lornetkę i zobaczyłem wysoko w górze Wieszak. Obok była Strzała. Podniosłem Nikona i powiększyłem Wieszak dziesięć razy; tańcował w takt drżenia rąk. Skręciłem na wschód w kierunku Liska i trzymając się jasnych boi nawigacyjnych Strzały natknąłem się na M71. Słaby ślad, mętny i szary, lecz wyraźny. Messier 27 była tym razem bezkształtną plamą i tylko chwilami wizualizowałem sobie jej prostokątne kontury, które jeśli były, zamazywały się teraz od drgań. Skierowałem lornetkę na jasną chmurę na niebie i zobaczyłem gromadę M11, będącą wciąż na swoim miejscu, odkąd widziałem ją tysiąc lat temu. Chcąc sprawdzić, czy widać jakieś obiekty w Strzelcu, odnalazłem Saturna. Maleńki, żółty, lecz owalny. Latający spodek, unoszący się daleko stąd nad ziemią. Natknąłem się nisko na wielką chmurę gwiezdną M24. Było tam coś jeszcze, coś co mogło być duchami poległych Barnardów. Wyżej, niewielka świetlista mgławica, może M17. Ponad nią i po prawo – M16. Subtelna polana słabego światła, nieco dalej na północny zachód, będąca prawdopodobnie śladem mgławicy NGC 6604, zdawała się to niejako potwierdzać. Saturn. Odnalazłem M22, jasną, okazałą, lekceważącą mętny szlam nad horyzontem. W jednym polu widzenia, ustawione na przeciwległych krawędziach, były M22 i Saturn. Próbowałem odnaleźć M80, lecz moje wysiłki spełzły na niczym, niemniej odniosłem chwilami wrażenie, jakby jakiś cień ukazał się na dłuższą chwilę, zaczekał odrobinę czasu bym się upewnił i znikł, by już się więcej nie pojawić. Nie upewniłem się. Odległa latarnia, której blask od czasu do czasu podświetlał kadr od dołu, nie pomagała. Teraz zobaczyłem jeszcze niżej, po prawo od Saturna, wypraną mgławicę Laguna, a tuż obok subtelne ślady mgławicy Koniczyna i gromady M21. Kilka stopni pod Laguną rosły drzewa.
Odnalazłszy jeszcze mimochodem gromadę M25, porzuciłem znikającego w mętnej toni sennego Strzelca. Ramię Drogi Mlecznej wysoko w górze obwieszało się coraz ciężej, nabierając z każdą minutą kształtów i wrażenia pojawiającej się coraz wyraźniej fotografii, wywoływanej starą metodą w ciemni. Ruszyłem w drogę powrotną, zostawiając za sobą krzyżówki polne, tyleż mroczne, co osobliwie kojące, jak cztery ściany wychodka, dzięki którym jest możliwe osiągnięcie całkowitego rozluźnienia i spokoju. Zostawiłem też czającą się gdzieś tam, w najgłębszych zakamarkach mego umysłu, wiedźmę.
Przede mną wisiały pionowo Melotte 20, wyżej Gromada Podwójna i nad nią wielkie W Kasjopei. Niezbyt wysoko i trochę po prawo tłoczyły się Plejady, niewyraźne i przyćmione. Nisko i po lewo Woźnica, w której przebijał się słabo Harrington 4. Szedłem teraz z górki nasłuchując poszczekiwania psa, od czasu do czasu szumu pędzących daleko po szosie samochodów i ocierania się o siebie nogawek moich amerykańskich spodni wojskowych, które podarował mi brat, sprawiających wrażenie zbyt szerokich, ale podobno takie mają być – jak mnie zapewniał.
W dolinie widać było światła sąsiednich domów. Małe żółte kwadraciki tu i ówdzie, przedzielone czasem na pół. Światło nad nimi wydawało się jakby rozproszone, podobnie jak oświetlony czasem bywa pył. Zastanawiałem się, czy może jest lekka mgła.
Docierałem prawie do miejsca, gdzie była dróżka w lewo, na łąkę obok mojego podwórka, kiedy po plecach i karku przebiegło mi stado mrówek, a serce zabiło żywiej. Zobaczyłem po prawej stronie drogi ciemną plamę, ledwie ciemniejszą na tle ciemności, zupełnie jak jeden z tych Barnardów. Przez ułamek sekundy myślałem, że to pies, potem, że może kot, a potem, że to nie kot, ale może jednak pies. Ale nie było to nic. Po prostu ciemna plama. Minąłem ją niepewnie, przyczajoną na poboczu i milczącą, ukradkiem zerkając, czy aby nie zechce mnie zaatakować, skręciłem na dróżkę, która była dwoma ujeżdżonymi śladami w trawie, a mrówki opuściły mój garb i pierzchły w mrok. Na jednym z sąsiednich podwórek zapaliło się potwornie jasne światło. Szedłem łąką spoglądając na niebo. Gromada w Perseuszu zbladła, spłoszona owym światłem, jak ślimak, który po cierpliwym oczekiwaniu ukazał się w pełnej krasie i nagle przestraszony chowa rogi i zbiera manatki w głąb swej złotej spirali. Wszelkie światło dla gwiazd, co niesie niepokój, jak człowiek wśród dzikich zwierząt.
Skręciłem w lewo na kolejną drogę i chwilę późnej na moje podwórko. Przed wejściem do domu rzuciłem krótkie spojrzenie na Wegę.
* * *
Byłem niemal pewny, że tym razem go nie będzie, że będą chmury i zobaczę tylko matową pomrokę bez jako takiego koloru. Ale on tam był. Wisiał w tym samym niemal miejscu, na południu. Patrzyłem o tej samej porze, jak co rano, więc musiał przesunąć się nieznacznie na zachód. Od kilku dni mam tę przyjemność go widzieć rankiem wiszącego nad oborą, dostojnego i milczącego. Jednak nie wiem, czy to milczy jego duma, czy może niesie on jakieś potworne wieści. Aby się tego dowiedzieć, lub chociażby spróbować to dojrzeć, musiałbym zobaczyć z bliska jego twarz. Ale on nie ma twarzy. Nie ma nawet czaszki. Jest jak uformowany z drutu pies, bez duszy, krwi i fizycznej tkanki. Trochę jak dzieło programisty. Wytyczony i pozostawiony na miliony lat, ku ludzkiej zadumie. Oto znów zaszczyca swą obecnością tło nad moim podwórkiem, bym ponownie mógł go obserwować z uroczystym ceremoniałem.
* * *
Byłem przekonany o tym, że znów zastanę go za oknem, jak to miało miejsce codziennie od dobrych kilku dni, może tygodnia, a może nawet dłużej. Ale ku mojemu zaskoczeniu, gdy uchyliłem firanki kilka minut przed czwartą, nie zobaczyłem na niebie gwiazd, ino mętną, szarawą powłokę posępnych chmur. Byłem zdziwiony, bo w przeddzień sprawdzałem pogodę i miało być czysto.
* * *
Znów jest na moim podwórku. Mgławica M42, którą znam dopiero od kilku lat, prezentuje się okazale w zwykłej, małej lornetce. Bo przecież w Astronomii lornetka 10/50 jest mała, choć obrazy przez nią dawane, wcale już nie są ani małe, ani też nic im nie brak. Niektórzy mogą sądzić, że taka lornetka wcale nie jest mała, że jest średnia, i każdy ma swoje zdanie, choć ja osobiście uważam, że bardziej pasowałoby to do ludzi nieobserwujących. Ale wtedy można by uznać, że dla nich lornetka taka nie jest ani mała, ani średnia, a po prostu normalna lornetka; standardowa, choć zdarzałyby się osoby, które mówiłyby – duża.
* * *
17.27. Rozpalona, pomarańczowożółta kula ognia niemal dotyka krawędzi pola na wzgórku, tuż obok małego lasku. Świerki i brzozy kołyszą się jakby do snu, w te i wewte. Później zapewne zatrzymają się w bezruchu, jak cywające na płocie koguty, które przegapiły porę powrotu do kurnika.
17.28. Słońce rozsiadło się na polu. Kątem oka przypomina to trochę ognisko na skraju lasu o bardzo dziwnym i gęstym blasku, ale patrzę po chwili na wprost. Tarcza jest niemal biała, zaczyna pulsować i drżeć, jak serce na talerzu. Widzę to po raz pierwszy i zjawisko jest na tyle ciekawe, że mimo potwornego blasku patrzę wprost na kulę przez kilka sekund. Potem będę widział przez pewien czas – szczególnie przy zamkniętych oczach – karykaturę Słońca, podobną do zielono białej plamy farby, jaką mogłoby zrobić małe dziecko na białej kartce.
17.39. Podchodzę do okna jeszcze raz. Kula ognia zniknęła. Nad polem unosi się łuna różu.
* * *
Za oknem jest myśliwy. Co noc przechodzi tędy koło czwartej, jeśli tylko jest dobra pogoda.
* * *
Stał na czubku dwóch świerków, jakby jeden nie był w stanie utrzymać jego ciężaru. A gdyby tak świerki nagle runęły? Rozległby się potężny dźwięk pękania, rozłupywania i szamotaniny wśród igieł. Młody mężczyzna – to byłbym ja – ocknąłby się nagle ze snów. Otworzyłby powieki i próbowałby zrozumieć co się dzieje, choć w pierwszej chwili, jeśli wydostałby się z jakiegoś snu, mógłby próbować oszacować, gdzie się znajduję. Jednak dźwięk miotania się przywiódłby go na kwadrat okna. Zrzuca kołdrę. Podchodzi. Uchyla firanki i widzi coś niebywałego. Znajomy mu kształt i tańczące w pomroce świerki. Myśliwy potknął się i mocuje się z dwoma Entami. Zniekształcony, powichrowany, groteskowo próbuje się poskładać i wyprostować swoje kształty, jakby obawiał się, że ktoś może go zobaczyć. Hej, ludzie! Widzieliście? Toż to wielki Orion! Na Boga! Wygląda teraz jak babka, która wywróciła się wychodząc ze sklepu z torbami zakupów. Orion wypierdzielił Orła, pomyślał, próbując stłumić chichot.
Próbuję się podeprzeć drucianymi rękoma, które tylko rysują w pomroce kształt świetlistymi, migoczącymi punktami. Podnosi się, otrzepuję z igieł i wraca na miejsce obok Jednorożca, Bliźniąt i Zająca, który udaje, że nie widzi tego co się stało, w przeciwnym razie mógłby spaść nań zbyt ciężki cios maczugi. Oko Zająca łypie, ale czy widzi maleńkiego człowieka, ukrytego za skrawkiem firanki? Lustruję podwórko, ale czy zauważa to okno?
* * *
17.25. Ostatni skrawek złocistej tarczy chowa się za linią pagórka. Biegnę przez podwórko po rower i mknę drogą na południowy zachód, wspinając się pod górę, by dogonić Słońce. By zaszło jeszcze raz. Pies biegnie gdzieś za mną, ale nie odwracam się.
Docieram wyżej, mijam krzyżówki polne, chwilę później osamotniony krzyż, ale Słońca już nie ma, tylko czerwonawa opuchlizna nad odległym lasem, jakby gdzieś za nim dogasał pożar. W górze cztery białe drzazgi na niebieskim sklepieniu. Jadę naokoło pola i wracam nawołując psa. Pędzę z górki piaszczystą drogą. Odwracam się przez ramię. Biegnie polem, w niedalekiej odległości za mną. Północno-wschodni horyzont jest niebieski i ponury, przytłoczony woalem bladego różu. Półksiężyc, jeszcze przed dziesięcioma minutami kredowobiały, teraz żółcieje. Wjeżdżam na podwórko, mijam z pędem studnię, dom, kupę piachu i hamując wpadam do pomieszczenia, gdzie stoją inne rowery i różne graty. Nalewam psu wody i wchodzę do domu.
* * *
Kolejna noc, kiedy Myśliwy pilnuję mego podwórka. Czy to miesiąc warowania? Chmury stają się rzadkością i choć nie obserwuję nieba zbyt często – a nawet bardzo rzadko – rad jestem, że tak wiele razy mam okazję widzieć gwiazdy i ten osobliwy kształt na niebie.
* * *
Nie liczę już dni, ale niebo wciąż nie ustępuje i po raz kolejny pokazuje się nagie, nie ubrane w żadne chmury. Orion wspina się po drzewach świerkowych, nanizany na południk, jakby zaklęty po wieczność w tułaczce razem z osiemdziesięcioma siedmioma osadzonymi na firmamencie. Kim byli i co uczynili, Bóg jeden wie. Co noc wracają, niosąc na sobie spojrzenia ludzkości, wyłaniają się zza krzywizny ziemi i za krzywizną odchodzą, a gdy chciałby kto ich dogonić, zawsze pozostaną niedoścignione, w wędrówce po wsze czasy zamknięte.
* * *