To już koniec przygody. Siedzę w samolocie z Johannesburga do Doha, przed nami 8 godzin lotu, później pięć godzin oczekiwania na przesiadkę, kolejne pięć godzin lotu, a to dopiero Warszawa. Na Podhale jeszcze kawałek, a na zakopiance pewnie tradycyjne korki... Czy warto tłuc się taki szmat drogi, żeby zobaczyć jakieś plamki i kropki niewidoczne w Polsce? No pewnie! Z drugiej strony, normalni to my przecież nie jesteśmy.
Ok, do rzeczy. Przełom sierpnia i września w RPA to koniec zimy. Cały czas jest jeszcze sucho, przez cały pobyt mieliśmy zaledwie jedną noc częściowego zachmurzenia, z którego nad ranem spadło dosłownie kilka kropel deszczu na metr. Tak, kilka, policzyliśmy ilość wgłębień widocznych na czerwonym, afrykańskim pyle. No tak, pył. Słowo klucz. Buty, walizki, sprzęt - wszytko jest nim pokryte. Wystarczy podmuch wiatru, a powiać tu potrafi solidnie. My mieliśmy szczęście - ponoć ten sierpień był bardzo spokojny. Konkretnie dmuchało tylko jednej nocy; fociarze klnęli, z teleskopu trza było zdjąć osłonę kratownicy, przez co na lustrze utworzyła się warstewka kurzu, po której można było pisać. Temperatura w nocy? Komfortowa. Nie spadała poniżej 10 stopni, zwykle oscylowała wokół 15. Dzień to przyjemne 25-30 stopni. Wilgotność? Z punktu widzenia polskiego miłośnika astronomii żadna. Odrobinę rosiło tylko raz, nad samym ranem.
Tym razem było nas czterech – po połowie fociarzy i wizualowców. Co mieliśmy do dyspozycji? Solidne 12 cali lustra na platformie paralaktycznej, przywleczone tu przez chłopaków w ubiegłym roku. Komplet filtrów - UHC i habetę Lumicona plus otrójkę Astronomika. Do tego zestawik okularków z zielonym logo pana Ala, no i jego wysokość Denkmeier jako wisienka na optycznym torcie. A, jeszcze lornetki - jakieś tam Fujinony i APMy, do 70 mm włącznie. Zasięg gwiazdowy? Potrafi dobijać do 7 mag. Światło zodiakalne waliło wieczorem aż w pobliże zenitu, prawie do Skorpiona. Łuny od odległego Johannesburga i Pretorii - pomijalne, od pobliskiego Modimolle - również. Problemem bywa zapylenie, wtedy jakość nieba potrafi mocno siąść. Mieliśmy z tym problem bodajże przez dwie nocki, ale nagroda przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Po przejściu chłodnego frontu (to słowo oznacza tu coś innego niż u nas – po prostu pojawia się inna masa powietrza, o deszczu można zapomnieć) przejrzystość zrobiła się fantastyczna, kapitalna i ogólnie urywająca tyłek. Gwiazdy iskrzyły od horyzontu po horyzont, ekstynkcji atmosferycznej po prostu nie było. Tego nie da się opisać, to trzeba zobaczyć samemu.
A co na niebie? Samo bogactwo. Notatkami zapełniłem cały zeszyt, obserwujący po sąsiedzku robert_sz też szukał ciągle nowych wolnych kartek papieru. Nie ma większego sensu wymieniać zaliczonych obiektów – tego jest po prostu za dużo. Popełnię pewnie w najbliższym czasie kilka relacji, w których opiszę co ciekawsze fragmenty sesji. Pomysły są – podróż wokół M 55 na przykład (z mgławicą planetarną od pana Abella, kulkami od Terzana czy kilkoma galaktyczkami), polowanie na gromady kuliste przynależne Karłowi Pieca (mam 4/6 z nich na rozkładzie jako pewne i jedną „suspected”) czy odlot w odmęty gromady galaktyk w Piecu. Niektórych kadrów długo nie zapomnę – wyraźna spiralna struktura galaktyki NGC 1365, pociemnienia wokół jadra NGC 253 dające mocne wyobrażenie o jej strukturze czy rozbudowane, wijące się struktury w mgławicy Tarantula są niesamowite. Dużo wniosła nasadka bino, potęgująca wrażenie trójwymiarowości pewnych obiektów, szczególnie gromad kulistych i jaśniejszych mgławic. Rozbita w diamentowy pył 47 Tuc czy oczywiste niejednorodności w strukturze M 17 (szczególnie w jej jaśniejszej, „łabędziej” części) naprawdę potrafią zachwycić.
Sesje zaczynaliśmy zwykle przed 19, wraz z szybkim nastaniem zmroku (to nie to co u nas, tu po prostu ktoś wyłącza światło, a nie stopniowo zmniejsza jego natężenie). Wokół cisza, tak prawdziwa, że słyszysz skrzypienie osi Ziemi. No dobra, nieco mąciły ją afrykańskie pasikoniki (czy inne tutejsze skaczące i podcierające się odnóżami paskudztwo). Siadam wygodnie na krzesełku, na spokojnie. Kolimacja niutka już poprawiona, okulary i atlasy przygotowane. Patrzę w zenit, gdzie jako pierwszy melduje się Jowisz. Po chwili widać już alfę i betę Centaura, Saturna, a za moment wysypuje się już cały worek z gwiazdami. Krzyż Południa wisi już dość nisko nad horyzontem, ale gromadka Jewel Box daje radę. Na lekko rozjaśnionym niebie kolorowe gwiazdy – czerwonawa, błękitna i biała po prostu kłują w oczy. Całkiem niedaleko skrywa się Omega Centauri. Zaraz, napisałem, że się skrywa? A skąd, ona zwyczajnie przyciąga wzrok – jasna, rozmyta i wyraźnie niegwiazdowa. Chyba najbardziej podobała się nam w Naglerze 31 mm – już rozbita do cna na gwiezdne szpileczki, a jeszcze zawieszona w dość szerokim, zasobnym w gwiazdki polu. Centaurus A z przecinającym go szerokim, nieregularnym ciemnym pasem czy podłużna, świetlista szrama NGC 4945 też nie dawały zapomnieć o swej obecności.
Jak już wspomniałem, wieczorami Jowisz zawisał w samym zenicie, po jakiejś godzince zmieniał go tam Saturn. Nietrudno się domyślić, że przy przyzwoitych warunkach seeingowych ilość detalu bywała naprawdę, hm, interesująca. Cassini czy WCP problematyczne raczej nie bywały, choć Enckego nie widzielim. Zresztą, na planety patrzyłem okazjonalnie, szkoda było psuć adaptację oczu do ciemności.
To wieczór, koło północy pas Drogi Mlecznej szerokim łukiem rysował się na zachodzie, od schodzącego po krótkiej wędrówce po nieboskłonie Łabędzia, aż do nurkującego głową w dół Skorpiona. Swoja drogą widok, gdy nad horyzont wystaje już tylko jego Żądło – bezcenny. Zaraz, wróć, ciemne mgławice. Faja, równolegle pasma B 289 rozwieszone pomiędzy Laguną a Messierem 6 (są trzy, postrzępione, nieregularne i ogólnie zajefajne) czy ogromna B229 w Wilku – to jest to, szczególnie w Fujinonie 10x50. Genialne są też ciemnoty teleskopowe - malutki Ink Spot z pobliską NGC 6520 (ależ to kadr w nasadce!) czy wijący się jak czarna mamba Snake (B72). Z ciemnych obowiązkowym punktem programu był też Koński Łeb, górujący przed świtem na jakichś 60 stopniach. Z filtrem h beta był tak oczywisty, że nawet ci, którzy mieli z nim do czynienia pierwszy raz (pozdrawiamy Roberta) nie mieli większych kłopotów z detekcją tak dobrze znanej ze zdjęć ciemnej wstawki. Po zwiększeniu powerku (Panoptic 24mm) wcięcie robiło się nieregularne (i ciemniejsze tam gdzie kuń ma pysk). Skoro jesteśmy już ma porannym niebie, to nie sposób pominąć innego kadru, który Angole określiliby jako „impressive”. Mowa o dyskretnym pasie Drogi Mlecznej, zaczynającej się gdzieś na południu, we wschodzącym Żaglu, przecinającej Rufę i Wielkiego Kundla, by rozmyć się gdzieś w świetle zodiakalnym na wysokości Jednorożca.
Ale zanim nastanie ranek, sycimy się galaktycznym bogactwem Żurawia, Pieca czy totalnych egzotyków w Sieci czy Pawiu. Do dyspozycji są też oba Magellany – wielkie, oczywiste chmury po południowej stronie nieba. W ich przypadku przymierzałem się do systematycznego podejścia obserwacyjnego, ale o ile z Małym dałem radę, o tyle Wielki zwyczajnie mnie przerósł. Ilość mgławic i gromad w nim zawartych mnie przytłoczyła, to temat na jakieś dwie nocki obserwacyjne. Szkoda czasu, tym bardziej, że o uwagę proszą ślicznotki pokroju NGC 55 (ogromna, złożona jakby z dwóch segmentów) czy podłużnej, uroczo nienachalnej NGC 247. To, co w Polsce jest wyzwaniem, tu po prostu samo wpada w okular. Ile ja się swego czasu namordowałem z PGC 143 (Wolf-Lundmark-Melotte) czy IC 1613. W Afryce, w zenicie proszę bardzo – podłużne pojaśnienie WLM wyskakuje z marszu (tyle, że w innym ustawieniu – poziomo, a nie pionowo), zaś bezkształtna poświata ICka 1613 jest na tyle oczywista, że można pokazać ją koledze, który akurat foci paskudę. A parka NGC 2451/52, czyli malutka planetarka i niewielka gromadka otwarta w Rufie? Na zimowym zlocie w Odernem (ze trzy lata temu) godzinę jej szukałem na trzaskającym mrozie, klnąc na zaparowaną optykę i zmarznięte stopy. Tu namierzyłem ją od ręki, przy komfortowych plus szesnastu.
Uff, na razie to tyle, pisanie na komórce w samolocie do łatwych nie należy, a zmęczenie coraz bardziej daje o sobie znać. Jesteśmy gdzieś nad równikiem, ciąg dalszy wkrótce.
Acha, zapomniałbym - BBB znaczy Bateleur Baboon's Busters.
Sorry za chaos i ewentualne literówki czy błędy w oznaczeniach – emocje jeszcze buzują, ale notoryczne niewyspanie też robi swoje... Atlas podróżuje w bagażu rejestrowanym, a darmowego netu na pokładzie ni ma... Wrzucę to na forum pewnie dopiero na lotnisku w Doha. *
* - co też czynię.
PS 1 Wreszcie zabaczyłem strukturę w M16 - z filtrem UHC wylazły ciemne wstawki wewnątrz mgławicy.
Drugie postscriptum - gdyby ktoś był zainteresowany relacją z 2016 r. to proszę, pewnych kwestii nie będę powielał:
https://www.forumastronomiczne.pl/index ... a-relacja/